Relacja z naszej trasy po Zachodzie USA NA ŻYWO!
Aktualna lokalizacja: Warszawa
Ostatnia aktualizacja: 29 czerwca 2015
Wyprawa #AmerykaDlaGeeka została zakończona z sukcesem – wróciliśmy już do Polski. Co więcej – wszystko odbyło się zgodnie z założonym planem – sami nie możemy w to uwierzyć! Poniższego posta pisaliśmy w trakcie podróży – to krótka relacja chronologiczna z tego gdzie akurat byliśmy. Pozostawiamy go w obecnej formie – posłuży jako spis treści do kolejnych postów z tej podróży. Miłego czytania!
PS a o tym jak geekowa była Ameryka Dla Geeka przeczytacie tutaj.
4 czerwca – czas start!
Lądujemy w LA po 11h (!) lotu z Londynu (+3h lotu z Warszawy do Londynu). To był najdłuższy lot do tej pory i muszę przyznać, że to straaaasznie długo i męcząco, ale da się przeżyć. Z Londynu lecieliśmy obecnie największym samolotem pasażerskim: Airbusem A380, który ma dwa piętra i zabiera na pokład prawie 500 osób. Byliśmy całkiem podekscytowani tym faktem, ale siedząc w środkowych rzędach na górnym pokładzie różnica w stosunku do innych samolotów nie jest wielka. Jest ciszej i leci się bardzo gładko. No i pasażerowie wsiadają do samolotu 3 wejściami: dwoma na dolny i jednym od razu na górny pokład. Maszyna jest naprawdę olbrzymia.
Po przylocie odbieramy zarezerwowany samochód. Okazuje się, że tak jak chcieliśmy czeka na nas czarny Ford Mustang cabrio – to takie nasze małe szaleństwo, urodzinowy prezent dla Przemka.
5 czerwca – Los Angeles
W Los Angeles jesteśmy tylko jeden pełny dzień, więc wstajemy wcześnie rano i ruszamy!
Zaczynamy od wizyty w Warner Brothers Studios, gdzie udaje nam się wejść na plan The Big Bang Theory!! Mój wewnętrzny geek jest ukontentowany i w zasadzie mogłabym już wrócić do domu. No dobra, żartowałam. Ale czy może być bardziej idealny początek wyjazdu pod tytułem Ameryka Dla Geeka? Nie sądzę.
Następnie fotografujemy symbol LA, czyli znak Hollywood (który z resztą widać z okna naszego pokoju hotelowego, sesese) i jedziemy na najsłynniejszy amerykański chodnik: Walk of Fame. Zjadamy późny lunch i zahaczamy o Walmart, gdzie dokupujemy brakujący sprzęt kampingowy. Zachód słońca oglądamy na plaży w Venice, gdzie spotykamy się z kolegą Przemka, Bartkiem i jego żoną Agą, którzy obecnie tu mieszkają.
6-7 czerwca – Pacific Coast Highway 1
Pakujemy cały nasz inwentarz do Mustanga (który swoją drogą został nazwany Koniem Rafałem – to imię wygrało z Pegazem) i ruszamy w trasę – jedziemy bardzo malowniczą trasą numer 1 wzdłuż zachodniego wybrzeża USA. Cel: San Francisco!
Zaczynamy od Santa Monica – spacerujemy po molo, gdzie kończy się (lub zaczyna – zależy jak na to patrzeć) słynna Route 66. Zatrzymujemy się w Santa Barbara, w cieniu wysokich palm rosnących przy promenadzie spacerujmy wzdłuż wybrzeża. W Pismo Beach zupełnie przypadkowo obserwujemy stado wielorybów (!), które akurat pływa w pobliżu mola. Wieczorem docieramy na nasz pierwszy na trasie camping – w pobliżu Morro Bay. I rozbijamy namiot dosłownie kilka kroków od takiej plaży:
Rano jedziemy dalej i wjeżdżamy do Big Sur: najpiękniejszej częsci Hwy 1. Na początek stajemy w Point Piedras Blancas, gdzie na plaży wyleguje się… stado słoni morskich! Obserwacja tych wielkich zwierząt w ich naturalnym środowisku jest niesamowita. Jadąc Big Sur wysiadamy co chwilę z auta, żeby robić zdjęcia w punktach widokowych, przez co jazda idzie nam bardzo wolno. Na dłużej zatrzymujemy się w Julia Pfeiffer State Park, w którym znajduje się wodospad wypływający wprost na plażę w niewielkiej zatoce. Wygląda to tak pięknie, że zaniemówiliśmy z wrażenia. Zajeżdżamy też na plażę Pfeiffer Beach, na której znajdują się naturalne łuki skalne, w których rozbijają się fale oceanu. Istne cuda!
Wieczorem dojeżdżamy do San Francisco!
8-10 czerwca: San Francisco i Dolina Krzemowa
Dzieje się tak dużo i jesteśmy wieczorami tak zmęczeni, że nie ma kiedy napisać relacji. Na początek płyniemy na Alcatraz – zwiedzamy słynne więzienie (nasze drugie w USA po Eastern State – niedługo zaczniemy uprawiać nowy typ podróżowania: turystyka więzienna). Na Pier 39 jemy krewetki w Bubba Gump Shrimp Co. i oglądamy lwy morskie, które wylegują się na specjalnych kładkach w pobliżu pomostu. Jak na prawdziwą wyprawę #AmerykaDlaGeeka przystało trafiamy (przypadkiem – przysięgam!) do Musee Mechanique – Muzeum Automatów do Gier! Następnego dnia zwiedzamy Cable Car Museum – to stąd steruje się wszystkimi tramwajami, które w San Francisco napędzane są przez kable znajdujące się w ulicy! Wypożyczamy rowery i pedałujemy przez Golden Gate. I na deser zaglądamy (a jakże!) do Muzeum Historii Komputerów w Mountain View – sercu Doliny Krzemowej.
11-12 czerwca: Park Narodowy Yosemite
Wjeżdżamy do pierwszego Parku Narodowego na naszej trasie i poprzeczka od razu ustawiona jest bardzo wysoko: śpimy na campingu w samym sercu doliny Yosemite. Tam jest tak bajecznie pięknie, że skończyły nam się przymiotniki, które mogłyby to opisać. Wyobraźcie sobie, że wygrzebujecie się rano z namiotu i po jednej stronie widzicie wodospad, który ma prawie 740 metrów wysokości, a po drugiej słynny szczyt Half Dome, którego naoglądaliście się wcześniej na milionie zdjęć i filmów na youtube. Jest po prostu bajecznie. Idziemy kilkoma szlakami, w tym jednym, który nasze łydki będą pamiętać jeszcze kilka dni później: 7,5km trasą z Glacier Point.
13 czerwca: Park Narodowy Sequoia
W nocy trochę przemarzamy w namiocie, ale na dzień dobry na trasie spotykamy naszego pierwszego misia! To baribal, czyli niedźwiedź czarny, grzebie sobie radośnie w trawie na łące przy drodze, którą jedziemy z Yosemite do Parku Narodowego Sekwoi. Potem widzimy jeszcze dwa kolejne i jesteśmy zachwyceni! Tyle zwierząt żyjących w 100% naturalnych warunkach w życiu naraz nie widzieliśmy! A same sekwoje, dla których tu przyjechaliśmy robią monumentalne wrażenie – są naprawdę olbrzymie! Pamiętacie jakiej kredki używaliście w przedszkolu do rysowania pnia drzewa? Właśnie takiego koloru są sekwoje. Wyjeżdżamy z Parku i wracamy na równiny, zjeżdżamy z gór na pustynię! Dzisiaj nocujemy w Ridgecrest, a przed świtem ruszamy do Doliny Śmierci!
14 czerwca: Dolina Śmierci i Las Vegas
Wyjechaliśmy o 5.45, razem z wschodzącym słońcem, żeby jak najwięcej przejechać zanim upał będzie nie do zniesienia. Już od rana jest 27 stopni! O 7.30 wjeżdżamy do największego Parku Narodowego w USA (nie licząc Alaski), czyli do Doliny Śmierci! Znajdujemy się mniej więcej na poziomie morza, ale jedziemy do najniżej położonego punktu w USA: Badwater Basin, który leży na 58.5 m poniżej poziomu morza. Docieramy tam mniej więcej o 9.30, temperatura dochodzi do 43 st. C, czujemy się jak w piekarniku! Ale to i tak nic – tutaj zarejestrowano najwyższą temperaturę na świecie: 54 st. C! Widoki robią wrażenie (szczególnie z klimatyzowanego samochodu). Wjeżdżamy na punkt widokowy Dante’s View, który znajduje się na wysokości 1669 m n.p.m. Z wysokości ponad 1,5km widać Badwater!
To chyba pierwsze zdjęcia, na których nas widać – żeby nie było, że wrzucamy same fotki znalezione w internecie, a sami siedzimy w Warszawie 😉 Chociaż na drugim zdjęciu wyglądamy, jak wklejeni w Photoshopie…
Dochodzi południe, najwyższa pora jechać do Las Vegas! Miasta hazardu i kiczu na przytłaczającym nas poziomie. Meldujemy się w samym centrum The Strip – głównego bulwaru Las Vegas. Nasz hotel to Paris Las Vegas, przed którym stoi wieża Eiffel’a (o połowę niższa od oryginalnej tylko dlatego, że w pobliżu jest lotnisko…) – takie rzeczy przechodzą tylko w Vegas. Szalejemy i bierzemy pokój z widokiem na wieżę i na fontanny przy hotelu Bellagio, który jest po drugiej stronie ulicy. Widok z 20. piętra jest fantastyczny! Hotel jest tak wielki, że nie zdążyliśmy go całego zobaczyć. Oprócz chyba tuzina restauracji, pasażu handlowego stylizowanego na francuską ulicę, wielkiego kasyna jest tu basen na dachu, spa i dwie Wedding Chapels, czyli sale ślubów! Tyle hotelowego dobra to standard w Vegas. Idziemy na High Roller, najwyższe na świecie młyńskie koło – 168 metrów wysokości. W Ameryce wszystko musi być naj, pamiętajcie 😉 Widok z góry na oświetlone nocą Vegas to jest to. Ledwo żywi padamy do łóżka. Następnego dnia ruszamy do Wielkiego Kanionu!
15 czerwca – w drodze do Wielkiego Kanionu
Rano trochę odsypiamy długi poprzedni dzień, w związku z czym przy tamie Hoovera jesteśmy dopiero przed 14 i jest tam bardziej gorąco niż w Dolinie Śmierci, około 43 stopnie i wieje gorący wiatr – tutaj mamy piekarnik z termoobiegiem. Gdyby nie ten upał i późna godzina poszlibyśmy na wycieczkę po tamie. Trochę żałujemy, ale w samochodzie jest dużo przyjemniej. Jedziemy w stronę Kingman, gdzie wjeżdżamy na kilkudziesięciokilometrowy fragment Route 66, którym dojeżdżamy aż do Seligman. Jemy pyszne burgery w przydrożnej knajpie i przy promieniach zachodzącego słońca jedziemy już prosto do Wielkiego Kanionu. Już po ciemku dojeżdżamy na nasz kamping w Grand Canyon Village, gdzie spędzimy dwie noce.
16 czerwca – Wielki Kanion
Wstajemy przed świtem, około 4.30, wygrzebujemy się z namiotu i jedziemy na pobliski punkt widokowy. Dzień wcześniej przyjechaliśmy już w nocy, więc naszemu pierwszemu spojrzeniu na Kanion towarzyszą promienie wschodzącego słońca. Magia! Z każdą minutą jego ściany są coraz bardziej oświetlone i nabierają głębi i koloru. Nad krawędzią spędzamy prawie godzinę. Wracamy na śniadanie i postanawiamy zejść kawałek w dół Kanionu – wybieramy szlak South Kaibab Trail, cała wycieczka zajmuje nam około 3h, początkowo idzie się bardzo przyjemnie (bo nie jest gorąco i idzie się w dół), gorzej się wraca (bo jest cieplej, pod górę i jesteśmy już trochę zmęczeni), ale widok Wielkiego Kanionu z innej perspektywy niż tylko krawędź wynagradza wszystko. Po południu robimy sobie jeszcze wycieczkę samochodową wzdłuż południowej krawędzi i oglądamy zachód słońca. Dzień w 100% pod znakiem Wielkiego Kanionu.
17 czerwca – Page, Arizona
Znowu wstajemy rano – tym razem dlatego, że o 10 musimy być w Page, bo mamy rezerwację na 11 do Kanionu Antylopy, wąskiego kanionu wyrzeźbionego przez wodę w piaskowcu, w którym kolory i światło tworzą magiczne efekty. Czyli czekają nas 2h jazdy, ale po drodze orientujemy się, że zmienia się nam strefa czasowa (o godzinę do przodu), a na trasie są roboty drogowe i stoimy 15 minut na światłach! Lekko zestresowani dojeżdżamy na miejsce około 10:30, która okazuje się jednak być 9:30 (z tymi strefami czasowymi to dłuższa historia – opiszemy to dokładniej po powrocie), więc oddychamy z ulgą – zdążyliśmy! Marzenie każdego fotografa, czyli zdjęcia z Kanionu Antylopy w godzinach okołopołudniowych jednak zostanie zrealizowane! Przemek jest zachwycony! Zresztą sami zobaczycie efekty po naszym powrocie.
Mamy jeszcze całe popołudnie w Page, więc najpierw jedziemy na Horseshoe Bend, który – uwaga – w rzeczywistości wygląda jeszcze lepiej niż na zdjęciach. Potem zahaczamy jeszcze o tamę na jeziorze Powell, którą oglądamy dużo spokojniej niż tamę Hoovera, bo jest chłodniej i w ogóle nie ma ludzi.
18 czerwca – w drodze do Moab, Utah
Dzisiaj jedziemy przez Dolinę Monumentów, gdzie robimy ponad dwugodzinną trasę off-road pomiędzy monumentami. Samochód jest cały okurzony na pomarańczowo, ale warto było, bo monumenty wyglądają super! Wczesnym wieczorem dojeżdżamy do Moab, rozbijamy namiot i na zachód słońca jedziemy do pobliskiego Parku Narodowego Arches, czyli łuków skalnych . Zostajemy tam aż do nocy i oglądamy gwiazdy – w parku są do tego idealne warunki! Przemek robi zdjęcia jak szalony – w tym zdjęcia doskonale widocznej Drogi Mlecznej. Magda uczy się nowych gwiazdozbiorów – zawsze chciała znać więcej niż 3 i teraz w końcu spełnia to marzenie!
19 czerwca – Arches, Canyonlands, Dead Horse Point, Capitol Reef i Hwy 12
Czeka nas długi dzień (nie pierwszy i nie ostatni 😉 ). Rano wracamy do Arches obejrzeć łuki w świetle dnia. Potem ruszamy do Parku Narodowego Canyonlands i Parku Stanowego Dead Horse Point, które składają się z wielu mniejszych i większych kanionów utworzonych przez rzeki Colorado i Green River. Widoki robią wrażenie, nawet większe niż Wielki Kanion, który – nie da się ukryć – jest już trochę oklepanym widokiem.
Ruszamy dalej. Plan: przejechać trasę widokową Highway 12 i dojechać prawie do Parku Narodowego Bryce, który mamy zamiar odwiedzić następnego dnia. Po drodze bez większych oczekiwań przejeżdżamy przez Park Narodowy Capitol Reef, który miło nas zaskakuje – jedziemy przez niego doliną obok rzeki pośród żółtych skał.
20 czerwca – Bryce Canyon, Salt Lake City
Doszliśmy do momentu, w którym wydawało nam się, że nic nie jest nas w stanie zaskoczyć. Już wszystko zaczynało wyglądać podobnie. A potem wjechaliśmy do Parku Narodowego Bryce Canyon. Kojarzycie, jak buduje się (a w zasadzie lepi) na plaży zamki z bardzo mokrego piasku? To takie zamki, tylko w skali makro, są w Bryce.
Wieczorem docieramy do Salt Lake City. W założeniu miał być to krótki przystanek na trasie do Yellowstone, ale spodobało nam się tak bardzo, że musimy tam wrócić! Salt Lake City to taki mormoński Watykan, w centrum miasta znajduje się wielka biała świątynia, do której wejść mogą tylko wyznawcy Kościoła Jezusa Chrystusa w Dniach Ostatnich, potocznie zwani Mormonami. Samo miasto sprawia bardzo pozytywne wrażenie, ma szerokie ulice, w sąsiedztwie wielkie jezioro i góry wraz z kurortami narciarskimi – w końcu Zimowa Olimpiada w 2002 roku nie odbyła się tu przypadkiem. I pomimo tego, że mormoni nie piją alkoholu, jest tu mnóstwo pysznego piwa z mikrobrowarów! Dodatkowo, to właśnie w okolicach Salt Lake City odnajdujemy betonową strzałkę.
21-22 czerwca – Grand Teton, Yellowstone
Rano wyruszamy w stronę Yellowstone. Postanawiamy jechać trochę dłuższą trasą i wjechać do Yellowstone od południowej strony (chociaż nasz kamping znajduje się po zachodniej stronie parku). Dzięki temu jedziemy przez Park Narodowy Grand Teton, który jest fajną rozgrzewką przed Yellowstone. Trochę zmienia się nam klimat i otoczenie. Robi się trochę chłodniej (i bardziej znośnie – temperatura spada do 20-25 st. C.) i jest bardziej zielono – przejeżdżamy przez lasy położone pośród gór i jezior. Prawie zaraz po przekroczeniu bramy parku napotykamy samicę łosia wraz z młodym – jakieś 5 metrów od drogi! To niezły początek, ale dopiero w Yellowstone zobaczymy całe masy zwierząt! Bizony, niedźwiedzie, jelenie i inne rogacze, wiewiórkowate i różnego rodzaju ptaki. Oglądamy gejzery, gorące źródła, błotne wulkany. Park jest ogromny – w ciągu jednego dnia objeżdżamy go w całości, ale robimy ponad 300 km! Bardzo nam się podoba, w dodatku jest miłą odmianą po pustynnych południowych krajobrazach. Znowu śpimy pod namiotem i pierwszej nocy marzniemy tak bardzo (nad ranem jest 5 st. C.!), że odwołujemy nasz kamping w Glacier i rezerwujemy hotel w okolicy (tchórze!).
23 czerwca – w drodze do Parku Narodowego Glacier
Opuszczamy Yellowstone i ruszamy dalej na północ – czeka na nas ostatni na trasie park narodowy: Glacier, park lodowców. Po drodze zatrzymujemy się przy jeziorze powstałym w wyniku trzęsienia ziemi i… w Muzeum Cudów Ameryki (Miracle of America Museum). Czego w nim nie ma! Stare samochody, traktory, sprzęty AGD, helikoptery, samoloty, statek, cielę z dwoma głowami, kolekcja 100 lalek Barbie w strojach Miss Ameryki z poszczególnych lat, łódź wikingów i tysiące innych eksponatów zgromadzonych w 40 (!) mniejszych i większych pomieszczeniach! Można by tam siedzieć cały dzień.
24 czerwca – Park Narodowy Glacier
Nocujemy w Kalispell, 30 km od wjazdu do Glacier. W parku spędzamy cały dzień. Nasz główny cel: przejechanie 80km Going-To-The-Sun Road. Jest piękna! Kto nie ogladał filmu Lśnienie, ten wyszukuje w youtube otwierającą scenę do tego filmu i ogląda – to właśnie ta droga! Magia! Prowadzi najpierw wzdłuż jeziora, potem rzeki, następne wznosi się do góry, przyklejona do skalnej ściany wije się pośród szczytów, by następnie znowu opadać i zakończyć się przy kolejnym jeziorze. W zimie jest nieprzejezdna, otworzyli ją dopiero w zeszłym tygodniu. Idziemy też szlakiem do Hidden Lake (Ukrytego Jeziora), który w 70% pokryty jest śniegiem! Co za przedziwna odmiana po gorących pustyniach południa. Widok na jezioro jest obłędny – warto było dla niego ślizgać się na trasie.
25 czerwca – w drodze do Seattle
Dzisiaj czeka nas najdłuższy dzienny odcinek na trasie – ponad 800 km z Glacier do Seattle. Magda ma urodziny, które będą trwały o godzinę dłużej, bo zmieniamy strefę czasową po drodze! To nie pierwszy (i pewnie nie ostatni) taki przypadek – kilka lat temu jej urodziny trwały 30 h, bo w tym dniu też zmieniała strefy czasowe. Urodziny postanawiamy uczcić odpowiednio – zwiedzając największą betonową konstrukcję w Ameryce Północnej – tamę Grand Coulee w stanie Waszyngton. Jaka jubilatka, takie atrakcje, no. Tama Hoovera, którą oglądaliśmy pod Las Vegas to przy Grand Coulee maluszek – ta jest 4 razy większa! Udaje nam się załapać na wycieczkę po tamie i w dodatku dalsza część trasy okazuje się wyjątkowo malownicza – jedziemy jedną z najpiękniejszych tras widokowych w tym stanie: Coulee Corridor. Tuż przed Seattle mamy jeszcze jeden przystanek, wyjątkowy, bo to Przystanek Alaska! Zjeżdżamy z autostrady i wjeżdżamy do Roslyn – miasteczka, w którym nagrywano ten serial. Wszystko się zgadza: Cafe Roslyn, rozgłośnia radiowa, gabinet dr Fleischmana, knajpa Hollinga. Rewelacja!
26 czerwca – Seattle
W Seattle kontynuujemy wątek filmowy i udajemy się do North Bend – miejsca, w którym nagrywano kultowy serial Twin Peaks. Jest piękna pogoda, ale jest gorąco. Jak na Seattle, które kojarzy się z deszczem – to anomalia pogodowa. Odnajdujemy miejsca charakterystyczne dla serialu – według zapisanych wcześniej współrzędnych geograficznych. W upale wspinamy się do miejsca, w którym jest widok na wodospad i hotel Great Northern – dokładnie ten sam, który widać w czołówce serialu. No i oczywiście zjadamy placek z wiśniami i pijemy damn fine cup of coffee – tak jak agent Cooper!
Wczesnym wieczorem jedziemy na spacer do centrum Seattle. Wędrujemy po deptaku wzdłuż wybrzeża i trochę dziwi nas pociąg towarowy z niezliczoną liczbą wagonów, który tam spotykamy. Docieramy na Public Market, czyli publiczny rynek spożywczy – oczywiście o tej porze jest w większości zamknięty, ale kierujemy się na kolację i piwo do The Pike Pub & Brewary – kolejne miejsce związane z lokalną produkcją piwa na naszej trasie zaliczone. Na sam koniec wjeżdżamy na słynną Space Needle, żeby zobaczyć Seattle nocą z góry.
27 czerwca – Seattle i powrót do domu
To nasz ostatni dzień pobytu, ale samolot mamy dopiero wieczorem, więc postanawiamy efektywnie go wykorzystać (a nie tylko na zakupach 😉 ). Rano jedziemy pod Seattle do fabryki Boeinga! Wrażenia z 90-minutowej wycieczki do hal, w których składa się samoloty – bezcenne. Wieczorem mamy lecieć Boeingiem właśnie i mieliśmy małe obawy, że po wizycie w fabryce będziemy mieli cykora, żeby wsiąść do samolotu, ale nic takiego nie nastąpiło 😉 Wręcz przeciwnie – obserwowanie linii produkcyjnych, na których składane są tak wielkie maszyny jak samoloty niesamowicie nakręciło nas na latanie i dalsze podboje świata!
Rewelacja! Koń Rafał – prawie oplułam sobie monitor ze śmiechu 🙂 Ach zazdroszczę Wam tak oczywiście hiper pozytywnie i chce więcej! Relacja super!
😀 wiedziałam, że Koń Rafał to dobre imię 😉 dzięki 🙂 będziemy nadawać dalej! 🙂
Super relacja i czekam na więcej i częściej, ale rozumiem że czasem brak siły po tak intensywnym zwiedzaniu 🙂 czy możecie dać namiar na ten camping w Yosemite? I gdzie nocowaliscie w San Francisco? Wszelkie informacje bardzo przydatne 🙂 Pozdrawiam! 🙂
W Yosemite spaliśmy na Camp 4, ale odpowiednio wcześniej warto rezerwować np. Lower albo Upper Pines, bo Camp 4 jest first-come, first-served. W SF zatrzymaliśmy się w Encore Express Hotel, bez szaleństw, ale jak na SF i lokalizację to rewelacja 🙂 więcej napiszemy po powrocie 🙂
kiedyś wydrukuję sobie Waszego bloga, część dotyczącą USA i zrobię taki sam plan z Wesołowskim 😀
Poczekaj aż wydamy na ten temat książkę, wtedy kupisz ;D
super!
Zdjęcie z patyka bardzo zacne, Przemek się chyba ociupinkę przypalił 🙂
Tyle pięknych widoków!!!! p.s. a ja się pytam – gdzie gofry? 😛 pozdrowienia serdeczne i trzymam kciuki za dalszą trasę!
Ja nie mogę zrobić zdjęcia śniadania, bo zawsze jak je dostaję, to od razu zaczynam jeść 😛 marny ze mnie bloger kulinarny 🙁
Fajny wyjazd.
USA to dla mnie wciąż teren nieodkryty. Mam nadzieję, że kiedyś etż tak sobie pojeżdżę 🙂
baaardzo polecamy. Wcześniej zachwycały nas amerykańskie miasta, teraz numer jeden to zdecydowanie przyroda, a ta w Stanach jest bardzo zróżnicowana!
Super trasa, nam tez sie marzy cos takiego, ale na motocyklach. No i jeszcze o Floryde bysmy chcieli zahaczyc…
większe marzenia łatwiej realizować jak się je podzieli na mniejsze – 2 lata temu zrobiliśmy wschodnie wybrzeże, w tym roku zachód… i ciągle chce nam się więcej 😉 jeszcze nam dużo w USA zostało do zobaczenia. powodzenia w realizacji marzeń!
Trasa idealna. Taka o której marzę! Kurcze, może w końcu trzeba zacząć oszczędzać i za rok jechać. Póki dzieciaków nie ma.
ja myślę, że z dzieciakami to dopiero musi być frajda na takiej trasie 🙂 tylko wtedy trzeba na nią więcej czasu i najlepiej kampera, albo przyczepę i w drogę!
Zazdroszczę Wam całe tej wyprawy, widoków, przeżyć ale chyba najbardziej zazdroszczę wizyty w fabryce Boeinga. Aaaaaa…! Samolociki! Chętnie sama bym tam zajrzała 🙂
Ale ambitny mieliscie program. 11godzin lotu to duzo. Trudno to porownac do podrozy autobusem nawet np 30 godzinnej bo autobus w kazdym momencie moze sie zatrzymac i mozna z niego wysiasc. Zazdroszcze widoku Hollywood marznie i forda mustanga tez marzenie. Pozdrawiam serdecznie beata
Witam
Świetnie to przygotowaliście, zarówno trasę, opis jaki i zdjęcia – rewelacyjne. Wraz z moja żoną również byliśmy w tym czasie na zachodzie stanów i patrząc po datach to minęliśmy się w Las Vegas:) Wasze teksty są znakomitym przewodnikiem i szczerze żałuje że nasze terminy się pokrywały bo wiele bym się nauczył przed wyjazdem:)
Wreszcie dowiedziałem się jak trafić na punkt widokowy w dolinie śmierci:) My byliśmy 3 tyg wraz z przelotem więc program nie był tak szeroki … Całkowicie zrezygnowaliśmy z miast prócz LV które jest dość specyficzne i było naszym punktem startowym i kończącym. Ale że Zion wyleciał wam z planu?? – następnym razem koniecznie zawitajcie. Powodzenia w kolejnych podróżach – będę czytać:)
Świetna robota!!!
Wow, Michał, dziękujemy bardzo za miłe słowa! Aż chce się pisać więcej, jak czyta się takie komentarze, serio 🙂 Haha, no to szkoda, że nie spotkaliśmy w Vegas, skoro było tak blisko 😉 Masz rację, to bardzo specyficzne miasto, ale warto je zobaczyć chociaż raz w życiu.
Zion najbardziej żałowałam, ale niestety musiało wypaść, plan był już i tak napięty, nie dało się tam nic wcisnąć 🙁 A wypadło dlatego, że bardzo zależało nam na Yellowstone, więc musieliśmy już odbijać na północ. Swoją drogą to, że jeszcze nie ma posta z Yellowstone to jakiś skandal 😛
Pozdrawiamy!
Super ! My mamy w planach taką wyprawę w przyszłym roku i widzę, że sporo ciekawych informacji uda mi się tutaj znaleźć 🙂
Cześć Anna! Mam nadzieję, że informacje z bloga pomogą w planowaniu! To świetny kierunek, powodzenia! 🙂 Pozdrawiam!
Witam, w przyszłym roku również planujemy road trip po USA. Pytanie: jak tak szybko przejechaliście z Parku Sekwoi do Doliny Śmierci? Sprawdzałam wprawdzie tylko na google maps, które nie pokazuje żadnej tak szybkiej trasy. Wszystkie prowadzą dookoła Parku Sekwoi, co daje ok. 6h jazdy autem. Jak spisywał się Mustang na drogach Death Valley? Są na tyle dobre, że nie trzeba nic offroadowego? Dzięki za odpowiedzi i wskazówki:)
Karolina
Cześć 🙂 to wcale nie było szybko, bo jechaliśmy tam pół dnia i zajęło nam to ok. 4-5h, ale nie dojechaliśmy do samej Doliny Śmierci, tylko do Ridgcrest, a stamtąd dopiero nad ranem ruszaliśmy do DV. Mustanga mieliśmy tylko na trasie LA-SF, potem zamieniliśmy go na większe i wygodniejsze auto. W Death Valley do głównych punktów i tak dojedziesz każdym samochodem po asfalcie, więc bez obaw. Pozdrawiam! 🙂