Po zwiedzaniu północnej części wschodniego wybrzeża, czas na drugą część naszej małej wycieczki – lecimy na południe! Lądujemy w Południowej Karolinie, skąd przez Georgię dojedziemy do słonecznego stanu, czyli Florydy. Ale nie uprzedzajmy faktów – dzisiaj zapraszam do Myrtle Beach – czyli amerykańskiego Władysławowa, Charleston – od którego rozpoczęła się wojna secesyjna i Savannah – gdzie wpada się wprost w klimat Przeminęło z Wiatrem.

Myrtle Beach, South Carolina

Do Myrtle przyjechaliśmy z czystego sentymentu. Mojego. Zaciągnęłam tam całą ekipę, bo chciałam sprawdzić jak po 6 latach zmieniło się miasto, w którym spędziłam 3 miesiące w ramach programu Work & Travel. W&T to program, w ramach którego studenci mogą legalnie wyjechać do USA do pracy w trakcie wakacji. Bardzo polecam i kiedyś napiszę o tym więcej. Ale wracając do tematu: Myrtle Beach przez 6 lat nie zmieniło się prawie wcale. To typowo turystyczna miejscowość rozciągająca się wzdłuż oceanu, z rzędami wielkich hoteli z widokiem na wodę. Wzdłuż głównego bulwaru (Ocean Boulvard oczywiście) rozciągają się sklepy z pamiątkami, ubraniami plażowymi i sprzętem do pływania (zaopatrzenie każdego jest dokładnie takie samo) oraz restauracje i bary (różniące się zaopatrzeniem w niewielkim stopniu). To takie amerykańskie Władysławowo.

Jak byłam tam 6 lat temu to w lipcu i sierpniu przechodziło najazd turystów, co dla mnie oznaczało dużo pracy (i dużo kasy, więc ok). Podczas naszego krótkiego pobytu na początku października było tam już bardzo pusto i do tego wietrznie i deszczowo, zatem atmosfera niestety niczym nie przypominała upałów i olbrzymiej wilgotności, którą zapamiętałam z lata 2007. Najbardziej zależało mi na odwiedzeniu jednego z dwóch miejsc, w których pracowałam i które wspominam z lekką łezką w oku. Mowa o Olympic Flame Pancake House, czyli restauracji serwującej śniadania i lunche. To taka typowa amerykańska knajpa śniadaniowa. W środku są kanapy typu „booth” (jest na to jakieś polskie określenie?), a w menu znajdują się żelazne pozycje amerykańskiego śniadania, takie jak jajka, gofry, omlety, naleśniki, tosty francuskie, czy bekon. Dopiero w Stanach dowiedziałam się, że jajka można serwować na milion sposobów. I że najlepsze na śniadanie są francuskie tosty serwowane z syropem klonowym, cukrem pudrem i cynamonem oraz… smażonym bekonem z boku. Za takim śniadaniem tęsknię najbardziej! Lekko słony bekon jedzony na zmianę z tostami cudownie przełamuje przesłodzony smak tostów francuskich. Niebo w gębie!

Olympic Flame to biznes rodzinny prowadzony przez Amerykanów greckiego pochodzenia. Na stałe pracuje tam kilka świetnych starszych kelnerek uwielbiających żartować z klientami – to też typowy sielankowy obraz knajpy z amerykańskich filmów, do której klienci przychodzą codziennie i zawsze siadają przy tym samym stoliku (byli tacy!), albo mają swoje ulubione kelnerki. Tam też nic się nie zmieniło, tylko właściciel Jimmy trochę posiwiał.

Francuskie tosty smakowały tak samo nieziemsko, a dzbanek z syropem klonowym bez zmian kleił się do spodka.

Plaże, pola golfowe i mini-golfowe oraz wielkie outlety to znaki rozpoznawcze Myrtle Beach. Po to tłumy Amerykanów przyjeżdżają tu każdego lata.

W Myrtle Beach zatrzymaliśmy się w jednym z tych wielkich hoteli znajdujących się tuż przy plaży, konkretnie w Patricia Grand Resort. Bardzo polecamy!

Charleston, South Carolina

W drodze do Savannah zatrzymaliśmy się na krótki spacer po Charleston – mieście, w którym rozpoczęła się wojna secesyjna. Pierwsze strzały padły właśnie tutaj – w Forcie Sumter, twierdzy strzegącej portu w Charleston. Znajduje się tu bardzo dużo wielkich posiadłości, pochodzących z XVIII i XIX wieku – część z nich można zwiedzać i poczuć się dokładnie tak jak Scarlett O’Hara. Uwielbiam te olbrzymie tarasy i werandy – na niektórych z nich są nawet zamontowane żyrandole albo obrotowe wentylatory!

I ciekawostka dla fanów Franka Underwooda z serialu House of Cards. Frank pochodzi z Południowej Karoliny i skończył tam wojskowy college – właśnie w Charleston. W serialu college nazywa się The Sentinel. W rzeczywistości w Charleston faktycznie znajduje się taka szkoła, ale nazywa się The Citadel.

Savannah, Georgia

Krótki pobyt w Charleston był dobrą rozgrzewką przed wizytą w Savannah, która jest piękna. Moim zdaniem to jedno z najbardziej klimatycznych miast w USA, przynajmniej z tych, które widziałam do tej pory. Charakterystyczne dla Savannah są dwie rzeczy: chwasty i skwery.

Pierwszą są chwasty (tak!). Większość drzew w centrum miasta jest oblężona przez pasożyta, który zwisa długimi pnączami z gałęzi, których się uczepi. Po angielsku ta roślina nazywa się spanish moss, a po polsku – jakże uroczo – oplątwa brodaczkowa. Pomimo tej obrzydliwej nazwy kojarzącej się z jakąś chorobą weneryczną spanish moss wprowadza fantastyczny klimat do całego miasta! Klimat Południa USA, klimat plantacji bawełny i klimat Przeminęło z wiatrem.

Druga rzecz to skwery, czyli squares. Rzućcie okiem na mapę centrum Savannah – wyraźnie na niej widać, że w którą stronę człowiek by się nie ruszył, to co dwa – trzy kroki (albo ulice) trafi na jakiś skwerek. A na skwerku, a to pomnik, a to fontanna, do tego ławeczki, na których można odpocząć w cieniu drzew i podziwiać piękne domy i posiadłości z gankami. Na jednym z nich znajduje się pomnik Kazimierza Pułaskiego, który zginął w obronie miasta w 1779 roku. Przy innym Forrest Gump siedząc na ławce opowiadał swoją historię w oczekiwaniu na autobus. No i jak tu nie zachwycać się Savannah?

I na koniec ciekawostka o Kazimierzu Pułaskim. Wiedzieliście, że uratował życie Jerzemu Waszyngtonowi i otrzymał honorowe obywatelstwo Stanów Zjednoczonych? Jest jedną z zaledwie 7 takich osób na świecie i nadano mu je… w 2009 roku.