Park Narodowy Timanfaya to symbol Lanzarote. Księżycowy krajobraz przecina jedynie wąska nitka drogi, którą można objechać te surowe tereny. Wskakujcie z nami na przejażdżkę drogą wśród wulkanów!
Pomysły na tygodniowy pobyt na Lanzarote możecie znaleźć w tekście „Lanzarote 101”. Tu skupiamy się na Parku Narodowym Timanfaya.
Wstaliśmy bardzo wcześnie, bo plan jest ambitny – chcemy pojawić się w parku jeszcze przed jego otwarciem, zanim zjadą się największe tłumy. Spoiler alert – plan się udał! Ze wschodniego krańca Lanzarote dojeżdżamy pod wjazd w trochę ponad pół godziny. Ustawiamy się w kolejce w pierwszej piętnastce samochodów wjeżdżających do parku. Obsługa zręcznie kieruje na parking, pokazuje gdzie i jak trzeba stanąć. Potem od razu zaganiają ludzi do autobusów.
Autobusy
Dlaczego akurat autobus? Otóż „Ruta de los volcanes”, czyli szlaku wulkanów nie można przejechać własnym samochodem. Trzeba skorzystać z autobusów wyruszających w regularnych odstępach czasu z parkowego parkingu. Przejazd jest wliczony w cenę biletu do Parku Timanfaya.
Widzimy, że pierwszy autobus jest już prawie zapakowany, więc czekamy na drugi, bo chcemy usiąść tuż za kierowcą. Spoiler alert #2 – plan się udał! Siedzimy na pierwszych siedzeniach po lewej stronie, najlepsze miejsca są oczywiście z przodu po prawej, ale i tu nie jest źle. Czekamy jeszcze chwilę aż zbierze się komplet ludzi do autobusu i ruszamy.
Szlak wulkanów w Parku Timanfaya
Objazd wśród malowniczych, surowych wulkanicznych krajobrazów Timanfaya zajmuje około 40 min. W trakcie puszczane są informacje o historii erupcji i formowaniu się wulkanów w 3 językach – po angielsku, hiszpańsku i niemiecku. Formowanie się krajobrazów, wśród których przejeżdżamy zaczęło się w 1730 roku, kiedy to matka ziemia zaczęła strzelać w górę lawą i robiła tak codziennie [!] przez kolejnych 6 lat [!!!]. To był wtedy raj dla wielbicieli dziecięcej gry „podłoga to lawa”. Autobus jedzie niezbyt szybkim tempem, pozwala nacieszyć oczy surowymi, kamiennymi widokami. Zatrzymuje się przy co ciekawszych formacjach skalnych. To właśnie w tych miejscach najbardziej procentowało to, że siedzieliśmy na początku – schodziłem po prostu na miejsce obok kierowcy i przykładałem aparat do przedniej szyby lub drzwi wyjściowych z autobusu. Niestety kierowca nie otwierał drzwi, a słyszałem i o takich przypadkach, że można było na sekundę wyjść na zewnątrz.
W międzyczasie słyszymy z głośników informację, która tłumaczy dlaczego jeździmy autobusem i z niego nie wychodzimy. I nie, nie jest to powód jak z „Jurrasic Park”, po Timanfaya nie biegają niebezpieczne dinozaury zjadające turystów (ale to by było ekstra!). Po prostu procesy wulkaniczne powodują, że praktycznie cały teren parku jest jednym wielkim paleniskiem, kilkanaście metrów pod ziemią temperatura dochodzi do 600 stopni Celsjusza, a na powierzchni można się porządnie oparzyć opierając się o nie ten kamień co trzeba. Żeby uniknąć regularnego problemu „pieczeni z turysty” władze parku wsadzają wszystkich w autobus i wożą ludzi w kontrolowanych warunkach.
Inne atrakcje w Timanfaya
Po powrocie z objazdu okazuje się, że wszędzie jest pełno ludzi, decyzja o przyjeździe rano była bardzo słuszna. Parking pęka w szwach, kolejka do autobusu większa niż po wegeburgera na festiwalu foodtrucków. Nasz pobyt w Timanfaya się jeszcze nie kończy, objazd trasą wśród wulkanów nie jest jedyną dostępną atrakcją (ale na pewno jedyną, której nie można przegapić). Czekamy krótko na pokazy naturalnej siły parku. Temperatura pod ziemią, jak już wspominaliśmy, jest bardzo wysoka. Na tyle wysoka, że suche gałęzie wrzucane do niewielkiej dziury w ziemi po krótkim czasie płoną żywym ogniem. Jeszcze większe wrażenie robią pokazy sztucznych gejzerów: w ziemię wkopana jest na parę metrów metalowa rura, jeden z pracowników wlewa do środka wiadro wody. Po sekundzie słychać huk, a w górę strzela strumień wody i pary, najefektywniejszy czajnik na wyspie.
Żeby nie było, że wpadliśmy jak po ogień ( <- tu w scenariuszu jest pokiwanie głową i docenienie gry słów 😉 ), zachodzimy jeszcze do sklepiku z pamiątkami. Oprócz wszelkiej maści mydła i powidła (chociaż wulkaniczne mydło chyba rzeczywiście było), są oczywiście magnesy, nie możemy sobie jednego odmówić. Do naszego zakupowego koszyka trafia również rzecz, które bardzo często z podróży przywozimy – płyta CD z występem na żywo lokalnego zespołu jazzowo-klasycznego Jameos Quartet. Wiedzieliśmy, że bez niej nie wyjdziemy w momencie jak zobaczyliśmy „Libertango” Piazzoli na liście utworów. Ostatnim miejscem do odwiedzenia jest restauracja. Ze względu na to, że byliśmy w parku o wczesnej porze, nie skorzystaliśmy. Ale! Knajpa kusi tym, że przygotowywane dania są pieczone na naturalnym piecu, jakim jest teren Timanfaya. W końcu parę metrów pod powierzchnią można upiec zdecydowanie więcej niż dwie pieczenie na jednym ogniu ( <- tu znów pokiwanie głową, dwa słowne żarty w jednym paragrafie 😉 )
Około 10.30 jesteśmy gotowi do wyjazdu z parku, widzimy po drodze spory sznur samochodów czekających na wjazd. Ze względu na ograniczoną pojemność parkingu nowe samochody są wpuszczane dopiero, gdy ktoś inny wyjedzie, dlatego jeżeli przyjedziecie o popularnej porze przygotujcie się na nawet kilkugodzinne oczekiwanie na wjazd.
Po wyjeździe zatrzymujemy się jeszcze w Visitor Center (ekhm, w EL Visitor Center), gdzie prześlizgujemy się okiem po dość leciwej wystawie o wulkanologii i (co ważniejsze) zasięgamy języka o ciekawych trasach trekingowych. Po wyjściu mamy na liście informacje o trzech trekach wokół zupełnie różnych wulkanów. O tym jednak innym razem.
Timanfaya – informacje praktyczne
Park jest otwarty od godziny 9 do 17:45, ostatnia wycieczka odjeżdża o 17 (latem odpowiednio: 18:45 i 18). Bilet dla osoby dorosłej kosztuje 10 EUR, dla dziecka 5 EUR, po 15:00 obowiązuje 20% zniżki. Ale jeśli planujecie zwiedzać więcej atrakcji na wyspie to polecam zakup biletów łączonych, wyjdzie korzystniej cenowo. Szczegółowo pisaliśmy o nich w tekście Lanzarote 101. Voucher kupicie w kasie. Więcej informacji znajdziecie tutaj.
Dwie uwagi:
- W kasie biletowej w Parku Timanfaya zapłacicie tylko gotówką, ze względu na słaby zasięg internetu w tym miejscu.
- Przypominam, że Park Narodowy Timanfaya to inaczej Montanas del Fuego, czyli Góra Ognia. Ta druga nazwa używana jest na wyspie dużo częściej.
Na żywo ta wulkaniczna kraina wygląda 100 razy lepiej 🙂
Dużo się nasłuchaliśmy o potwornie komercyjnej, rozdeptanej stronie Wysp Kanaryjskich, o januszowym charakterze wyjazdów tam. Patrząc po tych zdjęciach widzę, że warto jednak się wybrać. Krajobraz prześliczny, nawet mimo tych oczywistych turystycznych obostrzeń z niewysiadaniem z autobusu etc. Jeśli faktycznie wygląda sto razy lepiej na żywo to mamy rozbudzone oczekiwania. Tak czy tak, krajobraz trochę przypomina wnętrze Wezuwiusza. Jak narazie Włochy to jedyne miejsce gdzie udało nam się zaliczyć czynny wulkan, więc tylko do tego możemy porównać, ale zakładać że to mocno nie trafione porównanie patrząc po rozmiarach tego parku 😀 😀 😀
Całkiem co innego niż Teneryfa, którą miałem już okazję odwiedzić 🙂
Warto się tam na pewno wybrać, Lanzarote to moja ulubiona wyspa 😀
My jechaliśmy samochodem 🙂 i stawaliśmy po drodze.