Majówka majówką, ale na wyjazd każdy weekend jest dobry, nie-weekend z resztą też! Dzisiaj zabieramy Was do Wrocławia! To idealny cel na weekend, a nawet dłużej, bo w sumie dwa dni mogą nie wystarczyć, żeby docenić urok tego miasta. Zatem kierunek: Wrocław!

Do Wrocławia zawsze było nam jakoś nie po drodze. Ale na zeszłoroczną majówkę ustrzeliłam bilety z Modlina do Wrocławia za 20 PLN za osobę w jedną stronę i takim sposobem w 45 min. z Warszawy znaleźliśmy się w stolicy Dolnego Śląska.

Nasza propozycja na dwa dni we Wrocławiu:

  • dzień 1 – piesze zwiedzanie centrum i okolic, same najbardziej wrocławskie miejsca
  • dzień 2 – większy chillout, spacery wśród zieleni i zwierząt

Dzień 1 – Wrocław klasyczno-historyczno-spacerowy

Wycieczka dnia pierwszego startuje sprzed odnowionego Dworca Głównego PKP. Z lotniska można tu dojechać w 30 min autobusem 406. Jeśli nie przyjechaliście pociągiem, zajrzyjcie do hali budynku – chciałoby się, żeby przynajmniej połowa polskich dworców prezentowała się tak pięknie.

Trasa sobotniej wycieczki wiedzie przez ulicę Bogusławskiego, tzw. miejsce pod nasypem. Ulica biegnie wzdłuż nasypu kolejowego, pod którym ulokowały się wszelkiej maści lokale gastronomiczne, to podobno jedno z ulubionych imprezowych miejsc wrocławian. Wykorzystanie estakady kolejowej jako miejsca spotkań jest moim zdaniem strzałem w dziesiątkę! Podobnie jest to zrobione np. w Berlinie. Ciekawa jestem, jak tam jest wieczorem, bo w sobotnie przedpołudnie pod nasypem świeciło pustkami.

Idziemy dalej, skręcamy w prawo w Świdnicką i już po chwili jesteśmy na skrzyżowaniu z Piłsudskiego. Tutaj znajduje się bardzo ciekawa instalacja artystyczna i jeden z moich ulubionych pomników. To Pomnik Anonimowego Przechodnia. Czternaście postaci z brązu po jednej stronie ulicy „schodzi” pomiędzy płytami chodnikowymi pod poziom jezdni, by za chwilę wyjść po jej drugiej stronie. Symbolika instalacji nawiązuje do transformacji ustrojowej i wstępowania do wolnej Polski, stąd często nazywana jest także Przejściem.

Kontynuujemy spacer ulicą Świdnicką, po lewej mijamy Operę Wrocławską – jeden z pierwszych teatrów miejskich Europy. Tuż za Operą wyłania się ponadstuletni gmach hotelu Metropol. To ekskluzywne miejsce gościło wielu znamienitych gości oraz było tłem filmowym m.in. dla takich filmów jak „Popiół i diament”. Balkon nad głównym wejściem został dobudowany specjalnie po to, aby mógł z niego przemawiać… Adolf Hitler. Wódz nie mógł przecież wystawać z byle okna.

Schodzimy przejściem podziemnym pod ulicą Kazimierza Wielkiego i wychodzimy tuż obok pomnika Pomarańczowej Alternatywy – najważniejszego krasnala w mieście! Posąg upamiętnia ruch happeningowy z lat 80., który swoje korzenie ma właśnie we Wrocławiu. Ruch był alternatywą (pomarańczową) dla wszechobecnego ówcześnie koloru czerwonego – symbolu upolityczniania życia. Papę Krasnala najłatwiej znaleźć (bo jest największy), ale w całym Wrocławiu ukrywa się prawie 240 innych krasnali! Warto patrzeć pod nogi (i nie tylko), niektóre z nich rezydują w naprawdę nietypowych miejscach. Całe zwiedzanie miasta można oprzeć o poszukiwanie krasnali, mapę ich rozmieszczenia znajdziecie tutaj.

Stąd już prawie widać Rynek, trzy kroki i jesteśmy. I od razu lądujemy koło Ratusza. Piękny budynek, jeśli ktoś ma ochotę to w środku jest muzeum. My pasujemy i spacerujemy dalej, podziwiając kamienice wokół Rynku.

Skręcamy na plac Solny znajdujący się w jednym z rogów Rynku i wstępujemy do Soul Cafe na obłędne ciasta. Były tak pyszne, że następnego dnia trafiliśmy tam jeszcze raz! Z wybitnie podniesionym poziomem glukozy witamy się z krasnalami na latarniach na placu Solnym i idziemy prosto ulicą Gepperta (cały czas wydaje mi się, że to była ulica Gepetta), dochodzimy do Kazimierza Wielkiego, skręcamy w prawo i kawałek dalej, po drugiej stronie ulicy dostrzegamy Kryształową Planetę. To znaczy, że doszliśmy to Dzielnicy Czterech Wyznań. Pomnik przedstawia dziewczynę w sukience w kształcie globu, na którym wyraźnie zarysowane są kontynenty. Mijając go wkraczamy w trochę inny świat. Jest tutaj dużo spokojniej i ciszej niż w okolicach Rynku. Poszukujemy symboli dzielnicy, w której na niewielkiej przestrzeni znajdują się świątynie czterech wyznań: katolicki kościół św. Antoniego, synagoga Pod Białym Bocianem, katedra prawosławna i kościół ewangelicko-augsburski. Obok synagogi znajduje się pub i hostel Mleczarnia – w środku panuje magiczna atmosfera starych sprzętów, czarno-białych zdjęć i skrzypiącej podłogi. A zziębniętym wędrowcom serwują grzane wino. Na pobliskiej Ruskiej natomiast podobno można upolować wrocławskie murale.

Wracamy na Rynek. Tym razem skręcamy w inny jego narożnik – ten, w którym widać dwie śmieszne, niewielkie i zupełnie od siebie różne kamieniczki. To Jaś i Małgosia. Małgosia jest większa i barokowa, Jaś mniejszy i gotycko-renesansowy. Kiedyś były to budynki służby kościelnej pobliskiego kościoła św. Elżbiety, obecnie – poszukajcie w ich okolicy wejścia do podziemnego świata krasnali. Tuż za kamienicami widać górujący nad rynkiem Kościół Garnizonowy św. Elżbiety. Bez ociągania wdrapujemy się na 84-metrową wieżę, bo z góry jest najpiękniejszy widok na Wrocław.

Po wyjściu z kościoła kierujemy się w stronę jatek – kiedyś handlowano tu mięsem, teraz to malownicza uliczka pełna galerii i małych sklepików. Aha, są tam również koza, kogut, kaczka, świnia i krowa. Z mosiądzu. Jedyny w Polsce pomnik zwierząt rzeźnych. Dobrze się przypatrzcie, co w gratisie zostawiła koza.

Dalej podążamy w stronę Uniwersytetu Wrocławskiego i biblioteki Ossolineum (oba można zwiedzać) i przez most Piaskowy wchodzimy na Wyspę Piasek. Jeśli pogoda sprzyja poeksplorujcie pozostałe wyspy, jeśli nie – to za kościołem NMP Na Piasku od razu skręćcie w prawo na most Tumski. To jeden z bardziej znanych wrocławskich mostów, obwieszony kłódkami od góry do dołu. Zawieszają je oczywiście zakochani, a na znak przypieczętowania swojej miłości klucz wyrzucają do rzeki. No i cud-miód-malina, tylko jedna z zawieszonych kłódek była zamykana nie na klucz, ale na… szyfr. W razie, gdyby ktoś zmienił zdanie?

Mostem wkraczamy do Ostrowa Tumskiego – kiedyś to także była osobna wyspa (ostrów – wyspa, tum – świątynia). Znajduje się tu katedra św. Jana Chrzciciela – osobiście nie jestem ekspertem, ale to podobno arcydzieło architektury średniowiecznej. A w pobliskim muzeum archidiecezjalnym znajduje się Księga Henrykowska z pierwszym zdaniem zapisanym w języku polskim. Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj. To jeden z niewielu cytatów z lekcji języka polskiego z liceum, które pamiętam do tej pory. Co raczej nie jest powodem do dumy, a raczej lamentu wzniesionego nad moją humanistyczną ignorancją. No trudno.

Z Ostrowa Tumskiego mostem Pokoju udajemy się w stronę jednej z największych atrakcji Wrocławia: Panoramy Racławickiej. I…. nie wchodzimy do środka. Gdybyście wybierali się tam w jeden z długich weekendów, kiedy pół Polski rusza na zwiedzanie – kupcie bilet przez Internet. Nawet na następny dzień nie dało się nic zarezerwować będąc na miejscu… Być we Wrocławiu i nie obejrzeć Panoramy Racławickiej to nasza podróżnicza porażka. Ale za to jest po co wracać!

Dzień 2 – Wrocław zielono-spacerowo-nowoczesny

W niedzielę ruszamy poza centrum – jedziemy do Hali Stulecia. Ten wielki gmach mogący pomieścić 20 000 osób to jedna z pierwszych na świecie konstrukcji żelbetowych. Został zbudowany w 1913 r. z okazji stulecia bitwy pod Lipskiem (stąd pochodzi jego nazwa). Przed gmachem stoi metalowa iglica o wysokości 96m, postawiona tu w 1948 r. Wygląda dosyć… osobliwie. No, ale co kto lubi. Jak powiedziałam Przemkowi, że jedziemy do Hali Stulecia, to lekko się skrzywił, a jego mina mówiła mniej więcej Halę?! Babo, to już nie ma tu ciekawszych rzeczy do oglądania, tylko jakaś hala? . Ale potem powiedział, że to nie był wcale taki zły pomysł. Obok Hali jest duży spacerowy teren. Naprzeciwko gmachu jest multimedialna fontanna otoczona fajną spacerową pergolą. Co godzinę można oglądać spektakle woda-dźwięk, a wieczorami woda-światło-dźwięk (w zależności od godziny fontanna tańczy do muzyki pop, klasycznej lub np. ambientu).

Za pergolą znajduje się ogród japoński, który powstał w ramach wystawy ogrodniczej w 1913 r. (!). Został odnowiony w 1997 r. przez japońskich ogrodników. Polecamy, chociaż do zrobienia zdjęcia z wodospadem (a raczej wodospadzikiem) w ciepłe niedzielne popołudnia ustawia się kolejka.

Po drugiej stronie ulicy od Hali Stulecia jest Wrocławskie ZOO – to to, w którym nagrywano Z kamerą wśród zwierzątW październiku 2014 r. otwarto tam nowy budynek Afrykarium, w którym można m.in. przejść się 18-metrowym podwodnym przezroczystym tunelem wśród rekinów i płaszczek. Sprawdzimy podczas kolejnej wizyty!

Gdzie zjeść?

To piszę ja – Przemek. Oprócz wspomnianej wcześniej Soul Cafe (na kawę i ciasto) i Mleczarni (na grzane wino) jedliśmy obiad w restauracji Spiż, która jest jednocześnie browarem restauracyjnym – piwo robią na miejscu. Piwo było średnie (standard browaru restauracyjnego, czyli jasne/ciemne/pszeniczne, plus miodowe), a na jedzenie czekaliśmy strasznie długo. Może sytuację uratowałby fakt siedzenia w ogródku restauracji na środku rynku, ale było zimno i siedzieliśmy na dole, w piwnicy. Nie polecamy.

Obiad niedzielny jedliśmy w restauracji Okrasa, smacznie i przyjemnie. Ponadto, Wrocław stoi dobrym piwem. Niedawno odbyła się tu druga już edycja Wrocławskiego Festiwalu Piwa – warto zajrzeć, rodzime browary rzemieślnicze i kontraktowe bardzo często przygotowują piwa-petardy specjalnie na festiwal. Ale nie o festiwalu miałem, tylko o knajpach. Ułożone są w tzw. Wrocławski Szlak Piwny, czyli idąc/czołgając się wzdłuż określonej ścieżki jesteście w stanie odwiedzić wszystkie. My doczołgaliśmy się do dwóch. Zakład Usług Piwnych przywitał nas piwnicznym klimatem, dużym wyborem wolnych miejsc siedzących i piwną tablicą takiej długości, że ratowaliśmy się degustacyjną deską. 5 małych pokali (100ml każdy), 5 różnych warek do wyboru. Nie pamiętam co wtedy piliśmy, ale na 100% był to polski kraft. Jest dobrze!
Z ZUP-u (ZUP-y?) podreptaliśmy w kierunku Szynkarni, która o wiele bardziej przypadła mi do gustu pod względem wystroju. Przestronne ale przytulne połączenie drewna, stali i szkła, do tego kilkanaście piw na kranach, spora kolekcja butelek i przyjemne menu z jedzeniem. Wsunęliśmy wypiekane na miejscu podpłomyki z mięsiwem i zieleniną, popiliśmy solidną porcją polskiego India Pale Ale i w zmęczonych ale wybornych humorach dotoczyliśmy się nocą do hotelu, gdzie zasnąłem szybciej niż powiedziałbym „Czy to bajka, czy nie bajka. Myślcie sobie, jak tam chcecie. A ja przecież wam powiadam: Krasnoludki są na świecie!”