Dlaczego ludzie zmieniają kraj zamieszkania? Co sprawia, że porzucają swoje dotychczasowe życie i ruszają na koniec świata, żeby zacząć wszystko od nowa? Czy zupełnie porzucają więź ze swoim krajem pochodzenia? Dlaczego niektórzy imigranci pielęgnują tradycje i język ze swojego kraju, a inni dążą do jak największej asymilacji?
Jestem typowo ścisłym umysłem, ale interesuje mnie wiele rzeczy. Jeśli coś mnie zaciekawi staram się zgłębić temat na tyle, na ile to możliwe. W kręgu socjologii od jakiegoś czasu bardzo wciągnął mnie właśnie temat migracji ludności. Zresztą można powiedzieć, że u nas to trochę temat „na czasie”. Ale nie chcę mówić o obecnej sytuacji imigrantów w Europie, ale o europejskich emigrantach, którzy zamieszkali w Stanach Zjednoczonych w XIX i XX wieku. I powiem Wam, że Nowy Jork jako kolebka amerykańskiej imigracji jest idealnym miejscem do zgłębiania tego tematu. To kopalnia niesamowicie ciekawych historii przybyszów z wielu krajów i kultur.
Zabieram Was dzisiaj na imigracyjną wycieczkę po Nowym Jorku. Obiecuję, że Wam się spodoba.
Najpierw obejrzymy Statuę Wolności, która dla milionów imigrantów była (i pewnie nadal jest) symbolem początku nowego życia w obcym kraju. Potem odwiedzimy pobliskie Muzeum Imigracji na wyspie Ellis, które ma za sobą szalenie ciekawą historię i wiele do powiedzenia o ludziach, którzy tworzą dzisiejszą Amerykę. Następnie udamy się do Lower East Side Tenement Museum – jednej z niespodziewanych perełek naszego ostatniego pobytu w Nowym Jorku. A na koniec sprawdzimy, jak obecnie wygląda Green Point – nowojorski dom dla wielu Polaków.
Statua Wolności – symbol Ameryki
OK, każdy wie, jak wygląda Statua Wolności, to chyba najbardziej popularny symbol Stanów Zjednoczonych. Chyba dlatego jakoś nigdy wcześniej mnie nie ciągnęło, żeby ją zobaczyć z bliska. Aby wejść jej do głowy (na głowę?) trzeba wykupić bilet dużo wcześniej, niezależnie od sezonu, dlatego, że są to bilety bardzo limitowane. 3 lata temu, jak zorientowałam się, że te bilety zostały wyprzedane daliśmy sobie w ogóle spokój ze Statuą. Może kiedyś. No i to „kiedyś” nadeszło w tym roku, bo zachciało mi się (bardzo, bardzo! dalej tłumaczę dlaczego) zwiedzić Ellis Island, a żeby się tam dostać trzeba popłynąć także na Liberty Island, czyli wyspę na której stoi Statua Wolności. No dobra, niech będzie.
Wycieczki na Liberty Island i Ellis Island możecie wykupić on-line tutaj. Jest to jedyny (a na pewno najprostszy) sposób, aby dostać się na każdą z tych wysp. Wycieczki wypływają albo z Nowego Jorku (z Battery Park), albo z New Jersey (z Liberty State Park) i zawsze płyną najpierw na Liberty Island (Statua Wolności), potem na Ellis Island (Muzeum Imigracji) i z powrotem do portu, z którego wystartowały. Każdy bilet uprawnia Was do przepłynięcia tej trasy raz w ciągu dnia z przystankami (dowolnej długości) i na jednej i na drugiej wyspie. Promy pływają średnio co 20-30 minut. W najtańszej opcji (18USD) macie przejazd promem na powyższej trasie, spacer wokół Lady Liberty oraz wejście do Muzeum Imigracji na Ellis Island. Pozostałe (droższe) opcje obejmują to samo + np. wejście na koronę lub do postumentu, na którym stoi Statua (o konkretnych godzinach, rezerwację trzeba robić nawet kilka miesięcy wcześniej). W listopadzie bilety w najtańszej opcji kupiliśmy w zasadzie od ręki (przed nami w kolejce stały może ze 3 osoby) na miejscu, w Battery Park. Przygotujcie się na mnóstwo naciągaczy towarzyszących Wam już od stacji metra oraz kontrolę bezpieczeństwa (jak na lotnisku) zanim wsiądziecie na prom.
Pierwszym przystankiem po opuszczeniu Manhattanu jest Liberty Island. Prom płynie ładnym łuczkiem, dzięki czemu da się obejrzeć (i obfotografować) Statuę z każdej strony (najlepsze widoki są z prawej burty). Na wyspie serwujemy sobie mały spacer, ale pierwszy przystanek zatrzymuje nas na dłużej – z Liberty Island niesamowicie widać Dolny Manhattan! Choćby dla samego widoku dzielnicy finansowej z tej perspektywy warto było tu przypłynąć.
Z samą Statuą Wolności wiąże się kilka ciekawostek:
- Jej pełna nazwa brzmi „Wolność opromieniająca świat” (ang. „Liberty Enlightening the World”).
- Została zaprojektowana i wykonana przez francuskiego rzeźbiarza Frederica Bartholdiego w 1886 roku. Pierwsza idea budowy pomnika pojawiła się na pewnej charytatywnej kolacji we Francji ponad 20 lat wcześniej, w której Bartholdi uczestniczył. Przez jakiś czas zbierano fundusze na sfinansowanie przedsięwzięcia, a między czasie rzeźbiarz pojechał do Egiptu, gdzie w tym czasie budowano Kanał Sueski. Zachwycony ogromem przedsięwzięcia wymyślił, że przed wejściem do Kanału powinna stać równie ogromna statua. Miała być to kobieta o fizjonomii egipskiej wieśniaczki, nosząca światło w jednej ręce i zerwane łańcuchy w drugiej. Postać miała mieć tytuł „Egipt Wnoszący Światło do Azji” (ang. „Egypt Bringing Light to Asia”). Nie przypomina Wam to czegoś? Projekt Bartholdiego został odrzucony przez egipski rząd, a ten wrócił do Francji, gdzie prace na projektem amerykańskiej statui nabrały tempa. Sam rzeźbiarz do końca swojego życia zaprzeczał, że oba projekty miały ze sobą coś wspólnego.
- Bartholdi wzorował twarz pomnika na twarzy swojej matki, a ciało… na ciele kochanki.
- Jej zielony kolor to patyna, która jest efektem korozji atmosferycznej. Statua jest wykonana z miedzi i początkowo miała oczywiście kolor miedziany! Nie mogę jej sobie wyobrazić w innym odcieniu niż ten obecny zielonkawy!
- Za konstrukcję wewnętrzną statui odpowiedzialny był Gustaw Eiffel (oczywiście ten od paryskiej wieży). W jej wnętrzu znajdują się jedne schody prowadzące na taras widokowy w koronie, a także drugie znajdujące się w ramieniu – prowadzą na taras widokowy na zniczu. Te drugie są nieczynne dla zwiedzających od 100 lat!
- Statua została zbudowana we Francji, następnie rozmontowana i umieszczona w 90 skrzyniach, w których przypłynęła do Ameryki. Na miejscu musiała trochę poczekać na ponowny montaż, ponieważ nie był jeszcze gotowy cokół, na którym miała stanąć. Przemek twierdzi, że tak naprawdę czekała na pozytywne rozpatrzenie wniosku wizowego na wjazd do Stanów Zjednoczonych 😉
Muzeum Imigracji na Ellis Island
Drugim przystankiem na trasie jest ten dla nas ważniejszy – Muzeum Imigracji na wyspie Ellis. Dużo się o nim naczytałam, nie wiem jak to możliwe, że nie słyszałam o nim podczas poprzednich pobytów w Nowym Jorku. Bardzo chciałam zobaczyć to miejsce na żywo.
O historii Ellis Island, a przede wszystkim imigrantów oraz ludzi, którzy pracowali na wyspie opowiada świetna książka Małgorzaty Szejnert „Wyspa klucz”. Została napisana po tym, jak autorka odwiedziła Muzeum, które zaciekawiło ją na tyle, że po powrocie do kraju zaczęła szukać książek na ten temat – i nie znalazła żadnej wydanej po polsku. Zatem reportaż o niej postanowiła napisać sama. Książka jest ilustrowana zdjęciami z czasów, o których opowiada i czyta się ją wyśmienicie. Większość informacji z tego posta na temat Ellis Island pochodzi właśnie z tej książki. Bardzo polecam.
Wysiadając zauważamy, że dużo ludzi zostaje na promie – to znaczy, że w ogóle pomijają Muzeum Imigracji! Czyli wiedzą o nim pewnie tyle, co ja kilka lat temu, czyli nic. Szkoda, że jednak nie chcą się przekonać co jest na „tej drugiej wyspie”. Na oko na promie zostaje tak z połowa pasażerów.
Ellis Island składa się tak naprawdę z kilku połączonych ze sobą wysepek. Główny budynek znajduje się na pierwotnej (choć rozbudowanej) wyspie, pozostałe, czyli szpital i budynki administracyjne leżą na utworzonych sztucznie (w miarę narastających potrzeb) wysepkach. Dla zwiedzających dostępny jest tylko główny budynek, chociaż do nieodrestaurowanych szpitalnych pomieszczeń można wejść z wycieczkami z przewodnikiem.
Najpierw oglądamy piękny główny budynek z zewnątrz. Od 1892 do 1954, czyli przez 62 lata znajdowało się tutaj centrum przyjmowania imigrantów. W tym czasie przez ten budynek przewinęło się 12 milionów imigrantów (!). Jedynie około 2% z nich nie zostało wpuszczonych na terytorium Stanów Zjednoczonych.
Imigranci przechodzili różnego rodzaju kontrole zanim otrzymywali zgodę na pozostanie w USA. Kontrolowano oczywiście dokumenty, ale także stan zdrowia, poziom edukacji, rozwoju umysłowego, karalność. Nie wpuszczano nikogo dorosłego, kto nie umiał przeczytać fragmentu tekstu w swoim własnym języku.
Ellis Island – wstępne kontrole medyczne
Wstępne kontrole medyczne odbywały się w hali głównej. Osoby, które należało zbadać dokładniej lub od razu odesłać do szpitala oznaczano białą kredą na wierzchnim okryciu. Na zdjęciu w galerii poniżej możecie zobaczyć jakich symboli do tego używano. I tak, na przykład tym którzy mieli problem z oczami wpisywano literę E, jak „eyes” (z ang. oczy), z sercem – H, z plecami – B, Pg dostawały kobiety w ciąży. Osoby z podejrzeniem choroby psychicznej dostawały X, X w kółeczku oznaczało definitywną chorobę psychiczną. Dla niektórych te oznaczenia były jak wyrok. Być albo nie być. Nowe życie, albo powrót do kraju, w którym nic na nich nie czekało. Jedna z imigrantek opowiadała, że przyjechała na Ellis Island z całą swoją rodziną i u jej matki zauważono źle wyglądającą ranę na palcu i została odesłana. Sama. Cała jej rodzina została w Stanach, ona nie miała do kogo wracać w swoim kraju. Opowiadająca to kobieta nie mogła zrozumieć, jak można było tak okrutnie potraktować jej matkę w podeszłym wieku. Nigdy więcej już jej nie zobaczyli. Takich historii na Ellis Island jest na pęczki.
Amerykanie przede wszystkim bali się trachomy, w Polsce nazywanej jaglicą. To zakaźna choroba oczu, prowadząca do ślepoty, na którą w tamtym czasie nie znano lekarstwa. Jest charakterystyczną chorobą dla krajów rozwijających się, także obecnie. Osoby z trachomą miały być deportowane natychmiastowo. Na Ellis Island do sprawdzania oczu używano narzędzia, które pierwotnie służyło do zupełnie innego celu. Chodzi o tzw. buttonhook, czyli przedmiot z niewielkim haczykiem ułatwiający zapinanie modnych wtedy butów na małe guziczki. Lekarzom pozwalał szybko podnieść powieki i sprawdzić ich stan pod kątem trachomy. Takie buttonhooki można obejrzeć na Ellis Island.
Muzeum jest olbrzymie, napakowane informacjami i ciekawymi historiami. W ramach biletu przysługuje Wam audio-przewodnik, polecam skorzystać, bo pozwala się trochę odnaleźć w przestrzeni, która Was otacza.
Wyroki
Będąc z hali głównej zwróćcie uwagę na schody na jej końcu. Są podzielone na 3 części oddzielone barierkami. To tzw. Schody Separacji. Po przejściu wszystkich kontroli imigranci byli kierowani nimi do wyjścia. Po lewej szli ci, którzy wsiadali na prom odpływający do Nowego Jorku. Po prawej ci, którzy szli na pobliską stację kolejową i rozpoczynali dalszą podróż wgłąb Stanów Zjednoczonych. Na jednych i drugich, na dole, przy barierkach odpowiednio po prawej i lewej stronie często czekali bliscy, którzy przyjechali do Ameryki miesiące, albo lata wcześniej. Natomiast środkową częścią Schodów Separacji podążali ci, którzy musieli zostać na Ellis Island dłużej. Z różnych powodów – czasami na leczenie w szpitalu, czasami do dalszych badań, czasami byli osadzani w areszcie, część z nich była deportowana. Często krocząc tą drogą musieli rozdzielić się ze swoimi rodzinami, z którymi przypłynęli. Nieraz także widzieli bliskich oczekujących na nich przy barierkach po prawej lub lewej stronie – tak blisko i zarazem tak daleko.
Wizyta w Muzeum Imigracji była dla mnie fascynująca. Jeśli chcecie zobaczyć Statuę Wolności nie pomijajcie proszę Ellis Island. Naprawdę warto.
O Muzeum Imigracji na wyspie Ellis więcej przeczytacie tutaj.
Lower East Side Tenement Museum – bo historię tworzą ludzie
Tenement Museum to nasze odkrycie tego wyjazdu. Czytałam kilka opinii na jego temat – wszystkie bardzo pozytywne, ale czytając ich stronę internetową nie byłam do końca przekonana.
Przede wszystkim muzeum można zwiedzać tylko z przewodnikiem. Szczerze mówiąc, przewodników staram się unikać, jak ognia. Zdecydowanie wolę wszystko zwiedzać po swojemu i w swoim tempie, lubię też audio-przewodniki, bo jeśli coś mnie nudzi to zawsze mogę to pominąć. Przewodnika z krwi i kości przewinąć się nie da 😉
Po drugie taka godzinna wycieczka kosztuje 25 USD – nie bardzo dużo, ale też wcale nie mało. A jeśli do tego nie wie się do końca za co się płaci to tym bardziej nie chce się wydawać tych pieniędzy.
Pomimo tych wątpliwości zaryzykowaliśmy. I cieszę się, bo wycieczka okazała się rewelacyjna!
Lower East Side Tenement Museum znajduje się w odremontowanej 5-piętrowej kamienicy na Lower East Side. W całej dzielnicy i w tym konkretnym budynku mieszkało wielu europejskich imigrantów. To bardzo charakterystyczna zabudowa, ze schodkami prowadzącymi do głównych drzwi wejściowych oraz schodami przeciwpożarowymi na zewnątrz budynku. Na każdym piętrze znajdują się 4 mieszkania, które wyglądają tak jak za czasów, kiedy mieszkały w nich rodziny włoskie, niemieckie, irlandzkie czy żydowskie. Jednak to nie same pomieszczenia są najważniejsze. One są tylko dodatkiem, doskonałym tłem dla opowieści o mieszkańcach. A te opowieści w pięknym stylu zaserwowała nam nasza przewodniczka, to był wyśmienity „storytelling”.
Wybraliśmy wycieczkę „Hard Times”, która opowiada o dwóch rodzinach. Odwiedzamy ich mieszkania na pierwszym piętrze. Jedni nazywają się Gumpertz – to niemiecka rodzina pochodzenia żydowskiego, w której pewnego dnia ojciec rodziny… zapada się pod ziemię. W drugim mieszkaniu zapoznajemy się z historią katolickiej, włoskiej rodziny Baldizzi. Nic więcej Wam nie powiem, bo nie chcę nic zdradzić. Jeśli będziecie mieli okazję to posłuchacie sami.
W środku kamienicy nie wolno robić zdjęć, więc pokażemy Wam ją jedynie od frontu.
Naszym zdaniem była to fantastycznie spędzona godzina i z miłą chęcią tam wrócimy, aby przekonać się, jak wyglądają pozostałe wycieczki.
Wszystkie informacje o Lower East Side Tenement Museum znajdziecie tutaj. Opisy dostępnych wycieczek są tu, bilety (25USD/os.) można kupować on-line tutaj. Polecam wycieczkę kupić wcześniej, bo miejsca kończą się szybko. W listopadzie wycieczkę na godzinę 17 kupiliśmy wieczorem dzień wcześniej. Budynek, który się zwiedza znajduje się pod adresem 97 Orchard Street, ale wycieczki rozpoczynają się w budynku pod adresem 103 Orchard Street (tam też odbierzecie swoje bilety). Muzeum na świetnie zaopatrzony sklep – jest w nim mnóstwo książek o Nowym Jorku, historii o imigrantach i wiele innych. Wyszliśmy stamtąd z trzema nowymi książkowymi nabytkami.
Uwierzycie, że zupełnie przypadkiem zaplanowaliśmy Ellis Island i Tenement Museum na ten sam dzień? Połączenie tych muzeów było genialnym posunięciem i szczerze je Wam polecam! Rozmawialiśmy o tym potem z obsługą Tenement Museum sugerując, że powinni w taki sposób się reklamować. Powiedzieli nam, że robili to przez jakiś czas, ale zainteresowanie było tak duże, że nie byli w stanie oprowadzać tak dużej liczby gości! Nie dziwię się, że zaprzestali tej praktyki. Ale Wy zajrzyjcie tutaj koniecznie.
Green Point – polski zakątek w Nowym Jorku
Greenpoint, Greenpoint jest wielki na wieki
Największa atrakcja światowej turystyki
Turyści tu spędzają przeciętnie osiem lat
Mimo, że jeszcze gdzieś indziej jest piękny świat
Natalia W Brooklynie – El Dupa
Na koniec dosłownie na chwilę zabieramy Was na Green Point. Wiele nacji skupia się w wybranych dzielnicach amerykańskich metropolii, nie ma w tym nic nowego. Podczas spaceru po brooklyńskim Williamsburgu postanowiliśmy zajrzeć na Green Point – polską dzielnicę Nowego Jorku. Wydawało mi się, że te czasy, kiedy na Green Poincie mieszkali sami Polacy już minęły. Tym bardziej, że sąsiedni, hipsterski Williamsburg robi się na tyle modny (i drogi), że mieszkania na Green Poincie także drożeją i wielu mieszkańców sprzedaje je i przenosi się do innych dzielnic. Nie spodziewałam się, że ten polski duch nadal da się tam odczuć.
A jednak. Polskie sklepy, restauracje, apteki, księgarnie. W oknie biura podróży wisi dobrze znane logo linii lotniczych LOT. Polscy pediatrzy i inni lekarze, prawnicy. Przed sklepami stoją zgrzewki Nałęczowianek i innych polskich wód źródlanych. W sklepach same polskie towary. „Mówimy po polsku”. W witrynach wiszą plakaty „Beata i Bajm”, „Tu kupisz! Błonnik Oczyszczający, który odmieni TWOJE życie!”, czy informacje o polskich mszach świętych. Mało tego. Co druga-trzecia osoba mijana na ulicy rozmawia po polsku! Poczułam się trochę jak… w latach 90.! Ciekawe ilu mieszkańców Green Pointu obecnie nie posługuje się językiem angielskim do tego stopnia, że załatwia wszystkie sprawy po polsku.
Ciekawe doświadczenie.
Mam nadzieję, że imigracyjna podróż przez Nowy Jork się Wam spodobała i przyda się przy planowaniu wizyty w NYC. Koniecznie opowiedzcie, jak było! A może mieliście już okazję być w opisywanych przeze mnie miejscach? Macie podobne odczucia, czy zupełnie inne? Dajcie znać w komentarzach!
W szpitalu na Ellis Island pracowała Tatiana z mojego rosyjskiego romansu :))) Teraz wiem jak to wszystko wyglądało, dzięki! 😉
poważnie? to tym bardziej muszę w końcu te Twoje romanse przeczytać 😀 to fajna sceneria do umieszczenia akcji książki 🙂
też jak byliśmy w nowym jorku to nie mialam pojęcia o tym co sie dzialo na ellis island, generalnie nie plynelismy promem w tamta stronę 'bo tam nic nie ma’ 😉 no i nie każdy z tych turystów ktorzy plynęli promem mial okazje czytac wyspę klucz. byłam na spotkaniu z szejnert, na ktorym opowiadala o tej książce, ale jeszcze nie czytalam.
a i polecam serial the knick (http://www.filmweb.pl/serial/The+Knick-2014-698138 ) – jest xix w. nowy jork, jest wątek imigrantow, jest clive owen!
Nie no – jak ja byłam poprzednie 2 razy w NY, to też byłam przekonana, że jeśli nie ma biletów na wejście do głowy statui to nie ma po co tam płynąć 😉 Wiadomo, że nie każdy miał okazję czytać „Wyspę klucz” (choć polecam 😉 ), tylko dziwiło nas, że ludzie nawet nie wysiadają, żeby się przekonać co jest na „tej drugiej wyspie”! Nawet jeśli nie miałabym pojęcia o co chodziło z Ellis Island to wysiadłabym z tego promu – z ciekawości 🙂 Ale oczywiście ludzie mają różne motywacje, ja tylko zachęcam, żeby jednak wysiadać 😉
A jakie wrażenie wywarła na Ciebie opowieść o książce Szejnert na tym spotkaniu?
Bardzo do mnie przemawia XIXw. w Nowym Jorku, wątek imigrantów i Clive Owen, ale jak zobaczyłam zwiastun serialu to trochę dla mnie za dużo wątków medycznych 🙁 Nie nadaję się do oglądania takich rzeczy 😛 ale może jeszcze to przemyślę, dzięki za polecenie! 🙂